Dzień 1
Kiedy Blue ogłosiła te wyprawy od razu znalazłem najbardziej przydatny przedmiot. Nie musiałem się długo się zastanawiać. Następnego dnia byłem już gotowy do drogi. Zamieniłem z Blue jedynie dwa słowa i wyszedłem. Nie lubiłem żegnać się trzy godziny z każdym poza tym była dopiero 4 rano. Poza tym przecież i tak wrócę za kilka dni. Wsiadłem na pegaza i jeszcze przed wschodem słońca wzleciałem w górę. Leciałem dość długo według instrukcji. Po dwóch godzinach lotu dotarłem do pustyni. Wylądowałem i zsiadłem z konia.- Ty tu zostaniesz - powiedziałem do niego zbierając swoje rzeczy.
Niezbyt lubił pustynne środowisko i wiedziałem o tym, sam nie byłem do tego pozytywnie nastawiony, ale było warto. Po kolejnych 10 minutach szedłem już rozgrzaną pustynią. Denerwowało mnie słońce, cały czas palące od góry i piasek, który utrudniał marsz oraz wchodził do butów. Wokoło nie było nic, tylko piasek, parę skał i zwiędłych krzaków. Pocieszałem się faktem, ze słońce jest już coraz niżej. Nie zatrzymywałem się ani na chwilę bo zwyczajnie nie potrzebowałem. Niedługo później na horyzoncie zobaczyłem tańczący piasek.
- Jeszcze tego brakowało - westchnąłem ale ruszyłem dalej
Po pół godzinie moim oczom ukazała się burza piaskowa. Dalej szedłem przez siebie, nie było nic widać, nawet na wyciągnięcie ręki. Usłyszałem jakiś szmer. Koło mnie uderzyła jakaś maczuga. Odwróciłem się momentalnie. To co zobaczyłem jeszcze bardziej mnie zdenerwowało. Nie dość, że nic tu nie widać jeszcze muszę walczyć z piaskowym golemem. Dobiło mnie gdy przypomniałem sobie, że one trzymają się w grupach. Z trudem uniknąłem maczugi, która uderzyła w dokładnie to miejsce gdzie stałem. Wyciągnąłem miecz. Wbiłem najbliższemu miecz w nogę. Wyciągnąłem była jak z kamienia. Ułamała się, niestety na moich oczach odrosła bardzo szybko, przejrzałem w głowie resztę informacji o golemach. Odskoczyłem przed maczugą i wbiłem miecz w okolice gdzie powinien mieć serce. Golem się rozpadł. Uniknąłem maczugi i drugi skończył tak samo. Burza nieco ustała. Wyskoczyły kolejne dwa. Skończyły tak samo.
Musiałem rozprawić się tak z około tuzinem, wtedy burza ustała. Słońce chyliło się już ku zachodowi postanowiłem przenocować w jednym miejscu. Położyłem się na jakąś większą skałę, nagrzaną od słońca. Po chwili zrobiło się dość zimno, gdy tylko słońce zaszło.
Dzień 2
Następnego dnia ruszyłem krótko po świcie. Po godzinie marszu doszedłem do wielkiej dziury w ziemi. Miała około 10 metrów średnicy, a prowadziła do długiego korytarza. Był on również dziurą o średnicy 4 metrów. Zeskoczyłem na dół i ruszyłem dalej w kierunku północnym. Wszędzie widać było kryształy rozświetlające korytarze.Szedłem długo, a korytarz zdawał się nie mieć końca. Korytarz wił się i schodził w dół. Co jakiś czas pełzł koło mnie jakiś wąż, lub przelatywały nietoperze. Po chwili zaczęło się coś podobnego do trzęsienia ziemi. Jedna ze ścian wyglądała jakby coś chciało się przez nią przebić. Odsunąłem się i wyciągnąłem sztylety. Wyskoczył na mnie jakiś..., no właśnie, co to było? Wyglądało jak połączenie kreta i człowieka. Miało wielkie kły jak dzika i żółte, świecące ślepia. Ryknęło przeraźliwie i rzuciło się na mnie.
- Super..., o tym czymś nie było ani słowa - mruknąłem unikając ciosu ostrych jak brzytwa pazurów.
Rozciąłem plecy tego stwora. Zaryczał przeraźliwie. Z tuneli, który zrobił wyskoczyło jeszcze parę podobnych do niego stworów. Nie miałem ochoty ani czasu się teraz z nimi tłuc. Zmieniłem się w wilka i tyle mnie widzieli. Ruszyłem biegiem dalej korytarzem. Niestety te paskudztwa okazały się szybsze niż można sobie wyobrazić i szybko mnie dogoniły. Rzucił się na mnie jeden z trudem zrobiłem unik. Wyhamowałem i zmieniłem się w człowieka, miałem już broń w rękach. Trudno było odpierać ataki czterech potworów, ale jakoś dawałem radę. Przeszyłem jednego bronią i padł na ziemię. Pozostałe ryknęły wściekle. Dalsza droga była pusta więc rzuciłem się biegiem w tamtą stronę. Po chwili widać było rozwidlenie. Ruszyłem w prawo bez dłuższego zastanawianie, ponieważ nie było na to czasu. Zanim się zorientowałem przede mną wyrosła ściana. Zatrzymałem się. Jednak porządek z tymi potworami musiałem zrobić najpierw. W sekundzie wypadły zza zakrętu. Najpierw przeciąłem pysk najbliższemu. Przeskoczyłem nad resztą. Zostały dwa. Pierwszy rzucił się na mnie i sam nabił się na sztylet. Odrzuciłam martwe ciało i wstałem. Został jeden, który widocznie kipiał złością. Zaryczał i rzucił się na mnie. Też ruszyłem na niego. Z trudem uniknąłem jego pazurów i przeszyłem go sztyletem. Schowałem broń i ruszyłem z powrotem. Na rozwidleniu stwierdziłem, że trochę odpocznę.
Dzień 3
Przespałem może godzinę lub dwie po czym ruszyłem dalej, tym razem w lewe rozwidlenie. Nie szedłem długo gdy moim oczom ukazała się plątanina dróg - to czego szukałem. Broń szybko wskoczyła mi w ręce. Ruszyłem powoli korytarzami, każdy przeskok na ścianę coraz bardziej mnie drażnił. Nagle przede mną pojawił się portal i.... nic się nie stało. Nic, po prostu był. Zatarasował przejście. Dał się słyszeć ryk, aż zabolały uszy. Cofnąłem się parę kroków i tylko to uchroniło mnie od wpadnięcia wprost do paszczy wielkiego robaka. Jego wielkie cielsko przesunęło się tuż koło mnie.- Czyli strażnik..., najpierw trzeba go wykończyć... - mruknąłem pod nosem
Wbiłem sztylety w grzbiet Midena. Od razu pociągnęło mnie za nim. Z trudem się utrzymałem. Sunął korytarzem, ledwo się mieściłem w nim razem z tą bestią. Miał na sobie strasznie grubą skórę, chodź by pancerz. Z trudem wyciągnąłem jeden sztylet i wbiłem nieco dalej. Po czym z drugim zrobiłem to samo. Zacząłem wędrować tak w kierunku głowy tego potwora. Utrudniała to nie tylko gruba skóra, do której trudno było wbić sztylety ale także pęd. Mimo, że robak był wielki nie był ani wolny ani ociężały. Nie wiem ile zajęła mi ta "wspinaczka". Po chwili znów wypadliśmy na labirynt dróg. Byłem już niedaleko. Wbiłem mu sztylety w... chyba głowę, ale cały wyglądał identycznie. Zaryczał i uniósł się. Z trudem złapałem równowagę, ale na krótko, runąłem w dół. Rzucił się na mnie. Ominąłem zęby w jego "paszczy" ale trafiłem do jego przełyku. Smród przyprawił mnie o mdłości. Byłem jednocześnie zadowolony i bliski zwrócenia nikłego śniadanie, którego opisem konsumowania się tutaj nie podzieliłem. Chwyciłem mocniej sztylet i wbiłem w brzuch bestii. Zacząłem rozcinać go od środka. Potwór wił się i wyginał. Coś strzyknęło mi w żebrach. Syknąłem.
- Jeszcze tego brakowało - przyśpieszyłem cięcia.
Po chwili przestał się ruszać. Wykopałem sporą płytę pancerza i wyszedłem z truchła ten obrzydliwej bestii.
Wokoło nie było już labiryntu dróg. Było tylko parę prowadzących do samego centrum. Ziemia się zatrzęsła. Ruszyłem biegiem w tamtym kierunku. Na podwyższeniu leżał zegarek. Przeszkadzał mi ból w żebrach, który starałem się ignorować. W ostatniej chwili złapałem zegarek i wszystko zaczęło się walić. Nacisnąłem guzik jak na stoperze - czas stanął. Ruszyłem powoli do wyjścia. Kiedy stałem znowu na piasku, a nade mną rozpościerało się gwieździste niebo nacisnąłem znowu przycisk i czas ruszył dalej. Dwa kilometry dalej piasek się zawalił, zobaczyłem to tylko dlatego, że była tam wydma, która szybko zniknęła i czemu towarzyszył okropny trzask. Postanowiłem chwilę odpocząć i następnego dnia ruszyć dalej.
Dzień 4
Ruszyłem dość wcześnie rano, wraz ze wschodem słońca, które nie dawało mi spać. Nie było to zbyt łatwe, dalej kuło mnie w żebrach. Szedłem przez to dość wolno. Nagle osunął się pode mną piasek. Z trudem się zatrzymałem. Dziura wyglądała jak lejek. Na dole pojawiło się..., coś..., nie miałem pojęcia co to było. Było wielkie, szare, widocznie z grubą skórą. Miało wielkie szczypce i oczy jak wąż, dość małe. Zastanawiałem się szybko jak stąd wyjść. W tym czasie to coś zaczęło się wiercić, a piasek osuwać. Zacząłem zsuwać się w dół. Po chwili potwór otworzył także wielką paszczę pełną ostrych zębów. Chciałem wyciągnąć broń, ale stwór złapał mnie szczypcami za ręce. Zaciskał je powoli coraz mocniej. Próbowałem się wyrwać. Aż w końcu coś chrupnęło mi w lewej ręce. Poczułem straszny ból. Walnąłem to coś nogą w łysy łeb. Puścił. Teleportowałem się szybko poza lejek i zakląłem pod nosem. Zobaczyłem linie lasu. Po niecałej godzinie doszedłem do pierwszych drzew. Zagwizdałem na pegaza. Po chwili przyleciał. Wsiadłem na niego z niemałym trudem. Kiedy wylądowałem z trudem zsunąłem się z konia. Dopiero zauważyłem, że na ręce mam skrzep krwi. Odprowadziłem konia i z trudem jedną ręką rozsiodłałem. Kiedy wszedłem do zamku nikogo nie było ale Elias od razu do mnie doskoczył. Prawie krzyknąłem tak nagle się pojawił.- Weź nie strasz - powiedziałem ruszając na górę
- Wyglądach jak siedem nieszczęść! - krzyknął i zaczął prawić mi kazanie
- Ta.., chodź mi coś zrobić z tą ręką bo mi przeszkadza - przerwałem mu w pół zdania
Poszliśmy do skrzydła szpitalnego. Nastawił mi rękę i nie wiem po co ale zszył.
- Lepiej jeszcze Cię zbadam... - stwierdził
- Nie, nie ma po co - odpowiedziałem
Starałem się wstać, ale tylko syknąłem i siadłem z powrotem. Elias mnie dalej zbadał.
- Nie ma po co?! Masz złamana dwa żebra! - wrzasnął
- No...., to nic takiego - odpowiedziałem
- Kładź się i nie dyskutuj - odpowiedział
Tak poleżałem tam dobre dwa tygodnie, więc ta opowieść powinna się raczej nazywać "Jak pokiereszowali mnie, że dwa tygodnie leżałem w skrzydle szpitalnym".
Koniec
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz