Wyszłam z zamku i szłam przed siebie, nawet nie wiedząc, dokąd idę. W ogóle nie znałam tych terenów, ale mało mnie to obchodziło. Chciałam uciec od tego ciągłego gwaru i hałasu w zamku, jacy tworzyli członkowie watahy. Nie widziałam tam miejsca dla siebie, wszyscy tacy weseli, że aż się rzygać chciało. Nie wiem, co mnie napadło, żeby tu dołączyć. Nie marudziłam na samotność, radziłam sobie w każdej sytuacji, więc po kiego diabła tu się pakowałam? Nigdy siebie nie zrozumiem. Cóż, może los tak właśnie chciał?
Przysiadłam na wywalonym pniu i patrzyłam się twardo w przestrzeń. Wszędzie drzewa i wkurzające ćwierkanie paru ptaków. Telekinezą rzuciłam w nie małym kamieniem i głosy natychmiast ucichły. Usłyszałam nagły trzepot skrzydeł i po zwierzątkach ani śladu. Świetnie, od teraz tylko cisza i spokój. Wyjęłam z kieszeni żyletkę i zbliżyłam ją do żyły. Wolnymi ruchami moja skóra przecinała się i wypływała z niej krew. Mogłabym na to patrzeć w nieskończoność, ale oczywiście ktoś mi to przerwał. Niedaleko siebie ujrzałam postać. Wiedziałam, że to członek watahy, bo gdzieś już mi ta twarz mignęła.
< Ktoś dokończy opowiadanie psychopatki? xD >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz